Moja historia z końmi zaczęła się zanim przyszłam na świat- myślę, że coś w moich genach spowodowało, iż te piękne zwierzęta stały się moim sensem w doczesności. To po prostu we mnie było. Odkąd pamiętam błagałam rodziców żeby pójść do konisiów. A kiedy pierwszy raz (po 9 latach oczekiwań) ma kochana rodzicielka łaskawie zabrała mnie do stadniny- płakałam z wrażenia.
Ominę rozdział w moim życiu kiedy co 2/3 miesiące jeździłam na lonżę. Potem przeniosłam się do innej "stajni" (a raczej obory). Nie mając porównania gościłam tam przez 1,5 roku- płaciłam mniej niż inni, jeździłam więcej- generalnie zadomowiłam się. Aż wreszcie pojechałam do Makoszki i zobaczyłam jak powinno się dbać o konie. Po powrocie zdruzgotana straciłam ochotę na jazdę, żal mi było chuderlawych grzbietów tamtych umęczonych koni. Wróciłam tam jeszcze pare razy, żeby: dać koniuchom po marchewce, zabrać rzeczy i się pożegnać. Było mi ciężko bez koni, szukałam różnych miejsc gdzie mogłabym wsiadać, chociaż na moment. Potem przyszły ferie- pojechałam do Makoszki drugi raz. Tam spotkałam Inkę :) Poszłyśmy razem na spacerek z Lulusiem- makoszkowym ogierkiem szetlandzikiem. Pamiętam jak Kaja mówiła "łoooooł", kiedy chciała go zatrzymać. Ja zaś upierałam się na "prrrrrrrrrrr".
W ferie zdałam sobie sprawę, że: 1. nie umiem prawie nic, 2. Makoszka będzie moim drugim domem.
Po powrocie wybrałam się do stajni, której nazwy nie zdradzę ze względu na to, że teraz mam o niej złą opinię. Dostałam stypendium naukowe, zaczęłam trenować do odznaki. Zadomowiłam się- jak to ja mam w zwyczaju; weszłam do stajennej elity, całe dnie pomagałam w pracach. Rodzice zaczęli się denerwować, że więcej czasu spędzam w stadninie, a mniej w domu. Nasza relacja znacznie osłabła, wzrosła też ich niechęć do koni. A ja, jak to mnie natura zaprogramowała, uparcie brnęłam po szlaku mej pasji i ambicji. Treningi były iście skokowe, bardzo ciężkie, ale jakże wyczekiwane. Nauczyły mnie siły psychicznej, pokory, wzmocniły mięśnie i pewność w siodle, jednakże mój dosiad był jednym słowem- fatalny. Skakałam płynnie parkury klasy P, jednak po latach widząc zdjęcia czerwienię się ze wstydu. Mój dosiad pozostawiał wiele do życzenia. Te jazdy wywarły na mnie dwojaki wpływ- kosmetycznie wyglądałam źle, natomiast nawet Makoszkowe łobuzy chodziły pode mną stosunkowo grzecznie. Brązową odznakę zdałam z wysoce przeciętnymi notami w granicach 5,5. Ale i tak byłam dumna- było to moje pierwsze małe końskie osiągnięcie. Tydzień po odznace pojechałam na wakacje do Makoszki- wtedy poznałam moją miłość życia- klaczkę Jokastę. Mała, "wredna", przyciągająca oko kasztanka- od razu wiedziałam, że zaiskrzy. Wtedy też Inka zaczęła moją naturalową indoktrynację :) I powiem, że wiele mojej wiedzy zawdzięczam właśnie jej. Oczywiście, jak to ja, uparcie nie chciałam podążać jedną ścieżką, tylko robić swoje. Obie dobrze na tym wyszłyśmy, koniec końców- zażarte dyskusje wpłynęły na obopólną korzyść. Potem dalej jeździłam w stajni, gdzie trenowałam skoki, ale zaczęło się komplikować kiedy zrezygnowałam z jazdy na zawody. Zeszłam na drugi plan, a jako że utraciłam niemalże możliwość jazdy, nie podobało mi się to. Ponadto bardzo mnie tam skrzywdzono- ukochana, zajeżdżona przeze mnie izabelka wyjechała do Lublina pracować pod dzieciakami. Młodziki, które jeździłam również zaczęły pracować w szkółce, więc zostałam z niczym. Zaczęło się tam też źle dziać.
Pomieszałam czasy, mam problemy z chronologicznością, jednakże w międzyczasie rozkwitła moja znajomość z Inką, relacje z Makoszką, obycie z końmi. Jednak dopiero rok 2013 przyniósł mi prawdziwie wielkie możliwości. Przede wszystkim- opuściłam tamtą stajnię i zaczęłam uczyć się w rewelacyjnym miejscu, w Oblasach, gdzie jeździłam się z bliską mi osobą- Kingą (poznaną rzecz jasna na obozie w raju). W wakacje 5 tygodni spędziłam w Makoszce- nauczyłam się więcej niż mogłam oczekiwać! Przeżyłam piękne chwile, spełniłam niektóre marzenia... powiem tyle: był to niesamowicie owocny okres dla mojego jeździectwa. Potem gościłam w Makoszce jeszcze kilka razy: na rajdzie, hubertusie, ostatnio w przerwę świąteczną. Zaczęłam też trenować w Warszawie- zaczęła się mini rewolucja w moim jeździectwie. Dzięki staraniom rewelacyjnej instruktorki Kośki oraz trenerki II stopnia- P. Ewy, to co robię zaczęło nabierać kształtu, wszystko złożyło się w logiczną całość. Teraz tylko pozostaje mi czerpać, uczyć się jak najwięcej i starać :)
Od kilku dni zaczęłam też pracować z klaczką prywatną- czystej krwi arabskiej Zolką. To najinteligentniejsze zwierzę, z jakim dotąd miałam do czynienia. Pięknie zbudowana, o przecudnym ruchu, nie umie jeszcze nic, ale jest zadbana i gotowa do nauki. Przyjęła jeźdźca, w terenie idzie jak czołg i sie nie ogląda. Teraz zacznę z nią pracę na lonży, następnie na ujeżdżalni i krok po kroku, oszlifujemy ten diament :)
Przepraszam za brak składu i ładu, pominięcie wielu faktów, ale sama nie pamiętam co i jak po kolei było.
To co wiem teraz: dzień bez rozmowy telefoniczniej z Inką jest stracony, każde spotkanie z koniem uczy mnie czegoś nowego, warto wylewać swe troski na papier (tudzież ekran) coby kiedyś tam poczytać i umierać ze śmiechu.
No więc, w miarę możliwości opiszę wszystkie moje najbliższe spotkania z czterokopytnymi, a także obserwacje, wnioski i pouczenia- cokolwiek mi przyjdzie do głowy :)
Cóż tam chciałam jeszcze poruszyć?:
*kilka słów o makoszkowych koniach i klimatach
*naturalnie, że klasycznie
*zdezorganizowany świat, a w środku uśmiechnięta ja
*opis ostatniego pobytu w Makoszce
*opis ostatniego pobytu w Makoszce
Na ukochanej Jokaście, wakacje 2013r. |
Nauka zwrotów na przodzie, Makoszka 2013r., jazda z P. Ewą |
Skoki na Lolku, jednym z powierzonych mi młodzików, rok 2011 (chyba) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz