Z czym je się je?


Blog został założony przez Inkę, swego czasu zawziętą Makoszkowiczkę. Tam kupiła pierwszego konia i poznała wyjątkowych ludzi, a między innymi uzależniającą jak same zwierzęta Artemidę. Pokazała jej stronkę i tak oto bazgrzą coś we dwie!
Inka ma lat 19, Arcia 18, łączyło je chodzenie do klasy biologiczno-chemicznej i posiadanie (z szacunkiem dla naszych wierzchowców) koni - och, pardon - stworka huculskiego i konia prawie hanowerskiego :). Mieszkają na wschodzie Polski, na dwóch krańcach województwa lubelskiego. Powinny zajmować się szkołą, nauką, obowiązkami... Ale jeszcze kiełbie im we łbie i nieraz spędzanie czasu z końmi i tym, co z nimi związane jest ich słodką ucieczką od codzienności. Interesują się tworzeniem (rysunkiem, pisaniem, etc.) a także psychologią, etologią, komunikacją międzygatunkową i hipologią oczywiście.

Blog skupia się na ich końskopochodnych przemyśleniach oraz doświadczeniach.

Zdjęcia, jeśli nie należą do nas, udostępniane są dzięki uprzejmości ich autorów.

poniedziałek, 24 marca 2014

Świadoma swej nieświadomości, chcąca poczuć wszystkie kości

Na wstępie...
Jestem małą farciarą!
Wyłowiłam na ciuchach bryczesiki EURO-STAR, jak nowe, idealnie na mnie pasujące :) Zaoszczędziłam 350 zł!!

W niedzielę rano byłam u Zolki, miałyśmy jechać w teren, ale się okazało, że ta wypożyczona kobyła jest bardzo nie wychowana, ba! nie ujeżdżona. Niestety z terenu nici, nie chciałyśmy męczyć i siebie, i kobyłki, która ponadto prawdopodobnie cierpi na szpat. Za to Zolka zachowywała się bardzo poprawnie. Co prawda na początku z zainteresowaniem obwąchiwała zadek koleżanki i podkłusowywała za nią, ale przy konsekwentnym upominaniu zaprzestała. Przy odprowadzaniu pożyczonej kobyłki do właściciela, bez problemu odjechałam od niej i pojechałam do domku, a Zolę miałam na halterku :) Potem powtórka z literatury w zakresie ja idę-koń idzie, ja stoję-koń stoi.
Było super! Udało mi się kierować koniem stojąc: przy łopatce, przy brzuszku, przy zadzie! Z tego ostatniego byłam dumna, szłam prowadząc konia wzrokiem i jedną ręką ( sugestią ), drugą głaszcząc między tylnimi nogami.
Potem pokazałam Oli jak wymagać od konia takiego skupienia i pilności w podążaniu, było jej chyba troszkę nieswojo, szczególnie na początku, ale pewne schematy po prostu muszą wejść w krew. Potem ręce i nogi same się układają :)

W południe Kosia zgarnęła mnie do Warszawy. Batulec miał ropę w kopytku, dlatego jest wyłączony z jazd, ale jako iż kopyto musi pracować, wsiadłam na niego na oklep na stępa. Spróbowałam robić kilka figur, to jest zwrot na zadzie (jak się okazało do tej pory robiłam półpiruet, myśląc, że to zwrot ;p), ustępowanie od łydki, łopatką do wewnątrz. Czasami coś wychodziło naprawdę ładnie, ale większość czasu było przeciętnie. Miałam momenty, że chciałam coś zrobić za mocno, zbyt siłowo przykładałam łydki czy przesuwałam dosiad (tak, o dziwo, da się :d). Dalej mam problemy z synchronizacją pomocy, ale cóż, do pewnych rzeczy najwidoczniej potrzebuję więcej czasu. No i tempo, tempo, tempo, w stępie też, tym bardziej!

W między czasie gruby hucułek śmigał na lonży, potem była hipoterapia. 

Na koniec miałam jazdę na Faworce.
Byłam troszeczkę przestraszona, gdyż Kosia opowiadała, że ostatni tydzień to nie był czas dla Fawora korzystny. Odetchnęłam, kiedy się okazało, że jest to bardziej zamuł niż pędzenie tak, że o matko, nogi się połamią! Mimo wszystko wolę pracę z końmi, które nie mają samobójczych zapędów (za-pędów, hehe) :D
Zapobiegawczo najpierw klacz rozgrzała się na lonży. Kiedy już wsiadłam wykazywała się wybitnym opanowaniem przy straszliwych i przerażających drzwiach, wyskakującej nagle drapieżnej Kośce... tak, niezapomniany widok :) 
Było w miarę ogarnięcie, tylko oczywiście odzywają się u mnie stare nawyki z manipulacją wodzami i blokady w działaniu nogami. W galopie nie mogłam "siąść na tyłku", gdyż ponieważ wydawało mi się, iż koń baardzo wisi na pysku i że go ciągnę. Kosia po jeździe mi wyjaśniła, że gdybym siadła i obudziła ją łydeczką, to przód by się uniósł i wszystko by się zgadzało... no ale Dianka ma swoje głupie blokady, które powooli przełamuje.
Potem była lonża! Tak, jak ja kocham lonże! Odkryłam kilka Ameryk. Na przykład, co jest proste i logiczne, żeby koń zareagował trzeba, kurka rurka, zadziałać. Ale naprawdę zadziałać, nie tylko udawać, że się działa. Po godzinnej jeździe nogi (uda) mi od ich "zamykania" odpadały; jednak wciąż brak mi wyczucia kiedy odpuścić by Faworka szła dobrym tempem, nie szaleńczo szybkim, ale wciąż kłusem. Poczułam świadomie fajną sprawę- siedzimy z "odklejonymi" udami i przyłożonymi stale łydkami, w razie potrzeby je tylko dociskając. Fajna i jakże logiczna rzecz- mając zakleszczone uda jak można je zakleścić bardziej by zadziałać wstrzymującą półparadą? Trzeba mieć je luźne i zaciskać tylko w konkretnych przypadkach.
Ogarnęłam też, że żeby zagalopować naprawdę wystarczy przestawić łydkę i wysłać konia dosiadem, bez spiny. Da się? No oczywiście. 3 razy na dziesięć prób, ale co tam.
Oczywiście bez "przygód" się nie obyło ;) Faworka zaplątała na moment tylną nogę w bat do lonżowania i ponoć zrobiła coś tak jakby chciała zagalopować tak bardzo szybko, momentalnie, wskoczyć do galopu. Ja to poczułam jako serię podskoków, w stylu rodeo.
Po lonży, gdy włożyłam strzemiona, puśliska jak zwykle magicznym sposobem się skróciły. Nie wiem jak, chyba czary :)
Najlepiej mi pomogło ćwiczenie: przejścia z galopu do kłusa i od razu do stępa cały czas krążąc ręką w tył. Musiałam się skupić na dwóch rzeczach, działać dosiadem (nie miałam wodzy) i nie było możliwości spięcia barku. Rewelacja!

To tyle :) Niestety zdjęć z jazd nie mam, ale opis na pamiątkę sobie chociaż zostawię :) Czytając obrazy do mnie powrócą...

W tą sobotę jazda w PIKERZE. Być może będzie ciekawie :)

A tymczasem powracam do mojego pięknego przemeblowanego pokoju, całować bryczesy i kuć na chemię.
Zgłębiać świadomość i rozciągać uda i pupsko! Otwierać miednicę! :)
Artemis


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz