Z czym je się je?


Blog został założony przez Inkę, swego czasu zawziętą Makoszkowiczkę. Tam kupiła pierwszego konia i poznała wyjątkowych ludzi, a między innymi uzależniającą jak same zwierzęta Artemidę. Pokazała jej stronkę i tak oto bazgrzą coś we dwie!
Inka ma lat 19, Arcia 18, łączyło je chodzenie do klasy biologiczno-chemicznej i posiadanie (z szacunkiem dla naszych wierzchowców) koni - och, pardon - stworka huculskiego i konia prawie hanowerskiego :). Mieszkają na wschodzie Polski, na dwóch krańcach województwa lubelskiego. Powinny zajmować się szkołą, nauką, obowiązkami... Ale jeszcze kiełbie im we łbie i nieraz spędzanie czasu z końmi i tym, co z nimi związane jest ich słodką ucieczką od codzienności. Interesują się tworzeniem (rysunkiem, pisaniem, etc.) a także psychologią, etologią, komunikacją międzygatunkową i hipologią oczywiście.

Blog skupia się na ich końskopochodnych przemyśleniach oraz doświadczeniach.

Zdjęcia, jeśli nie należą do nas, udostępniane są dzięki uprzejmości ich autorów.

wtorek, 10 grudnia 2013

Wpadłam w pułapkę, czyli sidła z neuronów pajęczyn...

Każdy, kto mnie troszkę lepiej poznał lub miał ze mną do czynienia szybko stwierdzał, że jestem wyjątkowo wrażliwą osobą. Bardzo grzeczną, wychowaną, nawet nieco przesadnie uprzejmą. Czasem sztywną, troszkę zdrewniałą. Z dodatkiem momentów rozkojarzenia czy zanikiem łączenia faktów w ciągu przyczynowo-skutkowym.
Ostatnio określiłam się jako rozgotowany klusek,z którym już nic nie da się zrobić. A teraz pomyślałam, że przypominam bardziej kamień, który ma z zewnątrz warstwę plasteliny, a w środku dziurkę z piaskiem. 
Niby człowiek na zmiany podatny, ale temperament, psychika i trwałe nawyki - ciężkie do "przekopania". Wewnątrz krucho, łatwo się rozsypuje, rozkleja, rozpada... Bardzo delikatnie tam głębiej.

I tak samo do koni. Od początku był piasek. Trochę lęku, który narastał z czasem. I dużo fascynacji. Niewiele minęło, zanim doszło uzależnienie.
Kolega, który wprowadzał mnie w tajniki jeździectwa, miał świetną rękę do koni, niesamowitą intuicję, wyczucie i cierpliwość. Ja, od początku niepewna, nadmiernie ostrożna - miesiącami przekonywałam się, że nie trzeba, np. czyścić konia tak samo "jak chomika". Że te wszystkie paski, zakładanie ogłowia i siodła stanie się proste. Że warto zaufać doświadczonej osobie, po prostu robić, a nie analizować bez przerwy. A przede wszystkim nie robić tylko po swojemu (tego się w sumie stety/ głównie niestety nie dokońca oduczyłam). Ukryło się we mnie sporo oporów. Do momentu wejścia w świat koni żyłam raczej statycznie, więc nie miałam zaufania ani do swojego wyczucia, ani ciała.

Dopisując do wszystkiego moje niezdecydowanie, brak koordynacji i równowagi by chociaż wsiąść na konia, zamknięcie i wycofanie. Nieciekawe widoki na jeźdźca. 
Ale gdzieś tam siedziała pasja i upór, nie pozwalające zrezygnować. Na pewno musi być cudowny sposób, żebym się wreszcie jakoś odnalazła...

I zjawiło się hasło - jeździectwo naturalne. Potoczyło się, w serduszku odpaliła nadzieja odkrycia szczęśliwej drogi do konia. Jednak metody wyczytane z internetu, zamówiona książka Millera ("Sekrety końskiego umysłu"), liczne filmiki oglądane po 10 i więcej razy, Join-up przestudiowany niby wzdłuż i wszeż nie czyniły mnie od razu wielkim zaklinaczem... Do tego prawie nic się nie udawało. 
Jeszcze nie potrafiłam zrozumieć.

Aż pojechałam na kurs JNBT do cudownej Stajni Jasminum. Stajni otwartych drzwi, ludzi, koni... Wszystko wtedy się rozjaśniało, łączyło w całość. Zdobyłam solidne podstawy, dzięki którym mogłam iść dalej.
I byłam pewna, że zaczynam rozumieć!

Dzisiaj wiem, że tylko mi się wydawało. Szczególnie, że - zamiast trzymać się programu JNBT całkowicie, dopóki nie zdobędę większego doświadczenia z różnymi metodami, trochę eksperymentowałam. Minął rok od kursu. W tym czasie zdążyło się wydarzyć bardzo wiele - zaczęłam tamtej zimy pracować z klaczką, która bardzo buntowała się przy podawaniu nóg. Stosując znane mi metody, udało mi się uzyskać akceptację ich dotyku oraz ochraniaczy na przody, a także chętne podążanie na wolności. Nigdy nie czułam tak wszechogarniającego uczucia sukcesu i ekscytacji.
W tym samym czasie dowiedziałam się, że ma być sprzedana i zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, by nie stracić tej szansy. Od maja dokumenty dziewięcioletniej klaczy huculskiej o imieniu Wiktoria leżą w moim pokoju. Od 9 miesięcy przyjeżdżam do niej co weekend.

Nie przestałam poszukiwać. Oglądałam i czytałam, kupowałam książki, rozmawiałam z kim tylko się dało. I zaczęłam popadać w skrajności.
Z nieporadnej, nieraz przestraszonej, delikatnej i spokojnej przeszłam w niezwykle pewną siebie. 
Ale bez wyczucia umiaru. Stawałam się coraz agresywniejsza w stosunku do koni, zamiast rozumu, którego wydawało mi się, że używam - niekiedy odwoływałam się do siły i przymusu. Sfrustrowana, po każdej kryzysowej sytuacji miałam totalne poczucie winy. Zapominanie o tym, że to ja jestem przyczyną ewentualnych niepowodzeń i tylko zmiana mojego postępowania i opanowanie emocji może cokolwiek zmienić, prowadziło do jeszcze większej kumulacji negatywnych emocji. I coraz częściej utrwalałam obraz w oczach osób, na których bardzo mi zależy, że jestem niezrównoważona, nieodpowiedzialna, lekkomyślna, hipokrytyczna. A co najgorsze - mój koń najbardziej na tym ucierpiał. Oczywiście nie zawsze było tak źle, to jedynie pojedyncze sytuacje, jednak wbijające się w pamięć i oddziaływujące na całokształt.


Po obejrzeniu The Path of the Horse, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek jeszcze wsiądę na konia, żeby tylko nie zrobić mu krzywdy. Po obejrzeniu pracy Clintona Andersona bardzo przestraszyłam mojego hucułka i nadszarpnęłam jego zaufanie, nadużywając bata podczas odmowy wykonania zadania, "za wszelką cenę". 

Złoty środek.
Prawda leży zawsze gdzieś pośrodku.

I tak udało mi się dojść, że harmonia z koniem to coś najprzyjemniejszego, jeśli tylko się do niej dojdzie. Czy z siodła, czy z ziemi. Ja dotknęłam piekła i nieba w kontaktach z tymi zwierzętami, ale zawsze najlepsze były te momenty, w których udawało mi się po prostu być z nimi, tu i teraz, na ziemi.

Wsiadam na konie, jeżdżę. Ale staram się dowiadywać jak najwięcej, uczyć się i zmieniać, po to, żeby stanowić z nimi zgraną parę. Nie przeszkadzać im w ruchu, ale pomagać w odnajdowaniu wspólnej równowagi. I oczywiście, iść do przodu!
Kiedy Kiki nie rozumie czegoś z ziemi, "tłumaczę" jej od początku. Sprawdzam, czy ciągle jest przyklejona, czy opada z niej strach. Czy jest gotowa na wyzwanie, które przed nią stawiam. Bez końca uczę się też konsekwencji i asertywności.

Jeszcze w tym tygodniu spadłam z brykającego konia i popełniłam błąd, ganiając go w kółko na wodzach tuż po zajściu, mimo zakazu wykonywania takich manewrów. Już było naprawdę dobrze - wiele do mnie doszło, wyciągnęłam tyle wniosków. Jednak ta sytuacja uprzytomniła mi, że jestem odpowiedzialna za to, co robię nie tylko ze sobą, ale i zwierzęciem, które biorę w danym momencie pod swoje skrzydła. A odpowiedzialność niesie za sobą konsekwencje. Trzeba mieć ciągle przytomny umysł i uważać na swoje reakcje, czy aby są odpowiednie. Czy przypadkiem nie da się lepiej rozwiązać napotkanej sytuacji. 
Człowiek nigdy nie przestaje się uczyć.

Chcę pracować z końmi, używając jak najmniej siły, a jak najwięcej zdrowego rozsądku. Chcę także być pewna, stanowcza i jasna, jednak nie rezygnując z delikatności, z którą na samym początku podchodziłam do tych zwierząt. Bez lęku, niezdecydowania. Bez hipokryzji.

Umiar.
Równowaga.
Z tego piasku wypełniam powoli środek, mimo, że zajmie mi to pewnie całe życie :).

Konie akceptują mnie takim, jakim jestem, ale oceniają mnie wyłącznie według moich uczynków.
                                                                                                                            Monty Roberts







Notatka dla mnie:
- Makoszka
- najczęstsze błędy w rozumieniu i stosowaniu logicznych metod pracy z końmi opartych na znajomości ich natury oraz procesów uczenia się








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz