Z czym je się je?


Blog został założony przez Inkę, swego czasu zawziętą Makoszkowiczkę. Tam kupiła pierwszego konia i poznała wyjątkowych ludzi, a między innymi uzależniającą jak same zwierzęta Artemidę. Pokazała jej stronkę i tak oto bazgrzą coś we dwie!
Inka ma lat 19, Arcia 18, łączyło je chodzenie do klasy biologiczno-chemicznej i posiadanie (z szacunkiem dla naszych wierzchowców) koni - och, pardon - stworka huculskiego i konia prawie hanowerskiego :). Mieszkają na wschodzie Polski, na dwóch krańcach województwa lubelskiego. Powinny zajmować się szkołą, nauką, obowiązkami... Ale jeszcze kiełbie im we łbie i nieraz spędzanie czasu z końmi i tym, co z nimi związane jest ich słodką ucieczką od codzienności. Interesują się tworzeniem (rysunkiem, pisaniem, etc.) a także psychologią, etologią, komunikacją międzygatunkową i hipologią oczywiście.

Blog skupia się na ich końskopochodnych przemyśleniach oraz doświadczeniach.

Zdjęcia, jeśli nie należą do nas, udostępniane są dzięki uprzejmości ich autorów.

czwartek, 12 grudnia 2013

Hucułek o imieniu Kiki

Kresy. Między gęstymi lasami, na ziemi obfitej w zwierzynę i roślinność, gdzie do snu ukołysze szum tańczących drzew, a rano obudzą trele rozśpiewanego ptactwa, gdzie łąki pachnące, rzeki szemrzące i jeziora wdzięcznie odbijające promienie słońca - ukryła się niewielka wieś, którą przecinały szerokie pola i kręte drogi. Jadąc w stronę lasu, mijało się kilka domów. Aż dotarło się do urokliwego mostka nad cienką wstążką z rzeczki. Widać stąd było ciemną, drewnianą stajnię, a za nią - tajemniczy dworek o znamiennej historii...

Stajnia Makoszka.

Rok 2012, maj. 
Trzeci raz w Makoszce. Wszystko zielone, świeże, zadowolone.
"Wszystko będzie takie nowe i takie pierwsze", a między innymi, nowe konie - haflinger i hucułek.

- Kaja, spróbuj wziąć Kiki z okólnika, wyczyścimy ją i pójdziemy na lonżownik. - usłyszałam propozycję. Już jeden koń wyczyszczony, ruszony. Teraz przyszedł czas na pręgowaną.
- Jasne, wezmę tylko uwiąz i kantar. - Na terenie przystajennego padoku kręciły się konie. Między nimi przepiękna blondgrzywa i gniada, tą drugą miałam teraz za zadanie złapać. Przeszłam pod drewnianym ogrodzeniem i, troszkę przestraszona takim nagromadzeniem koni w jednym miejscu, zaczęłam podchodzić ostrożnie w stronę klaczek. Kiedy tylko mnie zobaczyły, zrobiły szybki w-tył-zwrot! i odeszły w drugi róg. Westchnęłam tylko z poczucia bezsilności i zaczęłam, bezowocnie, chodzić za nimi z nadzieją, że w końcu pozwolą do siebie podejść. Blondgrzywa nawet dała się dotknąć. Pręgowana - za nic w świecie. Zrezygnowałam. "Co robię nie tak?"...

Nadeszły wakacje. Obozy...
Konie puszcza się na pastwiska. Poszłyśmy tam razem z Artemidą (moją małą, kochaną, dobrą duszyczką) obserwować konie i pobyć z nimi. Przed obozami zdążyłam wstępnie zapoznać się z pojęciem "natural horsemanship", join-up'em, 7 grami, podstawami mowy ciała zwierząt i komunikacji międzygatunkowej. Moja wiedza była tylko szczyptą w kopalni soli, a wydawało mi się wtedy, że ciut-ciut i przewrócę świat do góry nogami tymi metodami, odkryję Amerykę i może, kto wie - obudzę w sobie drzemiącą naturę prawdziwej zaklinaczki? Ta naiwność była całkiem urocza :). 
Pręgowana Kiki była na pastwisku razem z innymi końmi. Oczywiście, jak tylko się na nią spojrzało z zamiarem podejścia - czytała w myślach i pryskała jak bańka mydlana. Ale byłyśmy uparte. Powoli przekonywałyśmy ją, że wcale nie jesteśmy groźne. Udało się do niej zbliżyć! Na chwilkę, ze stopklatką na podanie pod pysk zerwanej trawy (jakby dookoła wcale jej nie było na pęczki). Mimo to, wciąż odchodziła.
Na jazdy mało kto zachwycał się jej przydziałem. Podczas czyszczenia koni co raz z boksu hucułka wymykały się kwiknięcia. Podnieść nogę? Chyba żartujesz, prędzej zostanę jednorożcem! Jakoś radziliśmy sobie biorąc ze sobą drugi uwiąz i podnosząc przody w ten sposób. Tyły były dla samobójców. Ochraniacze jakimś cudem raz zawitały na jej nogach. Potem śmiałych nie było.
Po wyjściu przed stajnię, hucuł się niemiłosiernie kręcił, ocierał, popychał głową. Przy wsiadaniu - szczególnie dla mnie ( wsiadanie było od początku jedną z najbardziej wymagających czynności, tak samo jak zsiadanie przez wiele miesięcy) to była masakra. Łaziła non-stop. Jak już człowiek się znalazł na jej grzbiecie, miał wrażenie, że hucuł totalnie o tym zapomniał. Szedł, gdzie chciał, wpychał się za czyjś zad i tam trwał. Ale, ale! Była zasada - ja włażę w zadki, ale mój to świętość! Tylko podejdź od tyłu, a poznasz, co to furia smoka. Na jazdach najchętniej chodziła za Azją - niezmąconym spokojem. Przyklejała się do ogona i mogłeś rzucać kierownicę. Jak decydowałeś się na sterowanie, to sory memory. Hucuł przecież dobrze wie, dokąd iść - nie masz po co się wtrącać. Oczywiście - mogłeś. Ale wtedy musiałeś wykazać się nerwami ze stali, uporem osła i walecznością lwa w dążeniu do obranego celu. Potem już tak ciężko nie było, ale i tak zwierzę zapominało co jakiś czas, że siedzisz na jego szlachetnym grzbiecie.
Kiki była dobra na horseballu. Niebieska piłka okazała się niczym strasznym i nawet można było ją kopnąć. Ale czyjś zadek zazwyczaj tak czy owak w ogólnym rozrachunku wygrywał.

Podczas naszych późniejszych przyjazdów z Artemis próbowałyśmy coś robić z końmi metodami "naturala". Po przebytym przeze mnie kursie JNBT spróbowałyśmy m.in. technikę lwa wymyśloną przez Roberta Millera na haflingerce i Kiki i wyszło całkiem pozytywnie. Ja przykleiłam do siebie loczek blond, a Arcia miała za zadanie zrobić to samo z hucułem. Konie nie odstępowały nas na krok. Próbowała tego samego ze swoją makoszkową miłością, młodą kasztanowatą klaczką - wynik był ciekawy. Koń puszczony luzem na zamkniętym padoku przestał uciekać. Wtedy jeszcze nie dokońca jasne było dla nas, dlaczego nie podążała od razu za człowiekiem, ale z upływem czasu i przybyciem doświadczenia wszystko się rozjaśniało.


Kiki z kolei nie sprawdziła się do końca jako koń rekreacyjny. Dzielnie popracowała, ale nie był to najlepszy koń do nauki obejścia i jazdy. Na ferie zimowe już wiedziałam, że hucułek ma być sprzedany. Zaczęłam z nią pracować podczas zimowisk dzięki namowie Artemidy. Moim głównym celem było bezstresowe założenie jej ochraniaczy.
Na samym początku przyciągnęłam ją do siebie utrwalonym "lwem", odczulałam powoli natarciem i odwrotem całe jej ciało i kiedy tylko zaczęła pozwalać na dotyk nóg batem, rękoma, chustkami i reklamówką, zaczęłam z ochraniaczami. Na początku chciała je zrzucić, ale trzymałam je przy nogach do momentu, w którym zdawała sobie sprawę, że takie zachowanie nic nie daje i rezygnowała. Wtedy zabierałam ochraniacze. Jednego z pierwszych wieczorów przyszłam pod stajnię niemal eksplodując z radości. Kiki miała założony jeden ochraniacz przedni. Pękałam ze szczęścia i dumy. Po kilku dniach stała już bez ruchu i nawet nie spojrzała na mnie, kiedy zakładałam ochraniacze. Chodziła przyklejona jak piesek i grzecznie pozwalała się dotykać.
Pierwszy wielki sukces. "Myślę o tym, żeby ją kupić". Kilka miesięcy później była już moja, co wcale a wcale nie było łatwą decyzją w podjęciu i realizacji. Została w Makoszce, ale z innym właścicielem.

Zdjęcie Aleksandry Szczęśniak


Przyjeżdżam do Kiki co tydzień. Jest niesamowitym koniem - przeżywa ze mną czasy lepsze i gorsze, czasy, w których miałam kryzys ciągnący się do ostatnich tygodni i czasy wypełnione spełnieniem. Mimo, że miałam momenty całkowitego zagubienia, wiedziałam, że koń zaakceptuje wszystko. Oceni wedle uczynków, zareaguje tak, jak podpowie mu instynkt i natura. Zweryfikuje mnie jak nikt inny. Pozwoli odkryć, że nikomu niczego nie muszę udowadniać, mam prawo do bycia słabą, do popełniania błędów. A przede wszystkim przybliży do wniosku, że nie ma wstydu w przyznawaniu się do swoich granic, niedociągnięć, braków. Teraz dopiero naprawdę wiem, że kiedy się pogarsza, niczym złym nie jest zsiąść z konia, skończyć pracę. Ważne, czy mamy siłę wrócić, naprawić. Do tej pory zdażało mi się wybuchać, kiedy sytuacja kumulowała się do stanu krytycznego. Tylko dlatego, że nie potrafiłam przestać, że byłam ślepo uparta. Robiłam ponad możliwości, którymi dysponowałam w danym momencie.
Frustracja to straszliwe uczucie.
Wcześniej mi się to nie zdażało, nie na początku drogi. Dopiero od paru miesięcy.
Cudownie jest z pełną świadomością zamknąć to błędne koło.


Przede mną kolejny weekend.
Wrócę. Będę powoli naprawiać to, co w sobie zepsułam.
I umacniać to, co dobre, ażeby nam się z hucułkiem lepiej żyło.


Notatka dla mnie, o Kiki:
-nie przepadałam za hucułem, nie było "chemii" na początku
-chciałabym dobrze przygotować ją do rajdów, terenów i spacerów
-nigdy nie spodziewałam się, że kupię konia przed skończeniem pełnoletności

Doszłam do wniosku, że mam słabe procesy nerwowe.
Hucuła trudniej określić. Jest raczej introwertyczny, ale ma zabawne i poważniejsze momenty, w których wyrażanie "zdania" przychodzi jej z nadmierną łatwością. Typ wiercipięty, ale zazwyczaj nieskory do rwania do przodu. Niezwykle ciągnie ją do maksymalnej wygody. Co ciekawe, w stadzie najczęściej przykleja się do najmniej ruchliwego osobnika i tam okazuje wyraźnie, jak to jest jej przyjemnie. Szuka kontaktu, interesuje się nowymi rzeczami, jednak w nowych sytuacjach nieraz szybko zdaża jej się spanikować. Przy większych wymaganiach, kiedy zauważy brak "argumentów" - okazuje niezadowolenie lub zniecierpliwienie. Z chęcią dotyka - rzeczy, ludzi. Często chce utrzymywać cielesny kontakt lub dokładnie obserwować to, co się z nią robi. Kiedy tylko ma okazje, pokazuje swoje pomysły i dokonuje własnych wyborów. W stadzie ma średnią pozycję - jest raczej ostrożna i ustępuje za wczasu, nie wdając się w "dyskusje", ale wyraźnie kuli się i przepędza tych, których uważa za niższych.
Oczywiście - jeśli się z nią prawidłowo obchodzi i konsekwentnie z odpowiednim wyczuciem pracuje, jest koniem niemalże perfekcyjnym.


Wiktoria (Kiki), skończone 3 lata, podczas III Ścieżki Huculskiej Ziemi Kutnowskiej (płyta)









wtorek, 10 grudnia 2013

Wpadłam w pułapkę, czyli sidła z neuronów pajęczyn...

Każdy, kto mnie troszkę lepiej poznał lub miał ze mną do czynienia szybko stwierdzał, że jestem wyjątkowo wrażliwą osobą. Bardzo grzeczną, wychowaną, nawet nieco przesadnie uprzejmą. Czasem sztywną, troszkę zdrewniałą. Z dodatkiem momentów rozkojarzenia czy zanikiem łączenia faktów w ciągu przyczynowo-skutkowym.
Ostatnio określiłam się jako rozgotowany klusek,z którym już nic nie da się zrobić. A teraz pomyślałam, że przypominam bardziej kamień, który ma z zewnątrz warstwę plasteliny, a w środku dziurkę z piaskiem. 
Niby człowiek na zmiany podatny, ale temperament, psychika i trwałe nawyki - ciężkie do "przekopania". Wewnątrz krucho, łatwo się rozsypuje, rozkleja, rozpada... Bardzo delikatnie tam głębiej.

I tak samo do koni. Od początku był piasek. Trochę lęku, który narastał z czasem. I dużo fascynacji. Niewiele minęło, zanim doszło uzależnienie.
Kolega, który wprowadzał mnie w tajniki jeździectwa, miał świetną rękę do koni, niesamowitą intuicję, wyczucie i cierpliwość. Ja, od początku niepewna, nadmiernie ostrożna - miesiącami przekonywałam się, że nie trzeba, np. czyścić konia tak samo "jak chomika". Że te wszystkie paski, zakładanie ogłowia i siodła stanie się proste. Że warto zaufać doświadczonej osobie, po prostu robić, a nie analizować bez przerwy. A przede wszystkim nie robić tylko po swojemu (tego się w sumie stety/ głównie niestety nie dokońca oduczyłam). Ukryło się we mnie sporo oporów. Do momentu wejścia w świat koni żyłam raczej statycznie, więc nie miałam zaufania ani do swojego wyczucia, ani ciała.

Dopisując do wszystkiego moje niezdecydowanie, brak koordynacji i równowagi by chociaż wsiąść na konia, zamknięcie i wycofanie. Nieciekawe widoki na jeźdźca. 
Ale gdzieś tam siedziała pasja i upór, nie pozwalające zrezygnować. Na pewno musi być cudowny sposób, żebym się wreszcie jakoś odnalazła...

I zjawiło się hasło - jeździectwo naturalne. Potoczyło się, w serduszku odpaliła nadzieja odkrycia szczęśliwej drogi do konia. Jednak metody wyczytane z internetu, zamówiona książka Millera ("Sekrety końskiego umysłu"), liczne filmiki oglądane po 10 i więcej razy, Join-up przestudiowany niby wzdłuż i wszeż nie czyniły mnie od razu wielkim zaklinaczem... Do tego prawie nic się nie udawało. 
Jeszcze nie potrafiłam zrozumieć.

Aż pojechałam na kurs JNBT do cudownej Stajni Jasminum. Stajni otwartych drzwi, ludzi, koni... Wszystko wtedy się rozjaśniało, łączyło w całość. Zdobyłam solidne podstawy, dzięki którym mogłam iść dalej.
I byłam pewna, że zaczynam rozumieć!

Dzisiaj wiem, że tylko mi się wydawało. Szczególnie, że - zamiast trzymać się programu JNBT całkowicie, dopóki nie zdobędę większego doświadczenia z różnymi metodami, trochę eksperymentowałam. Minął rok od kursu. W tym czasie zdążyło się wydarzyć bardzo wiele - zaczęłam tamtej zimy pracować z klaczką, która bardzo buntowała się przy podawaniu nóg. Stosując znane mi metody, udało mi się uzyskać akceptację ich dotyku oraz ochraniaczy na przody, a także chętne podążanie na wolności. Nigdy nie czułam tak wszechogarniającego uczucia sukcesu i ekscytacji.
W tym samym czasie dowiedziałam się, że ma być sprzedana i zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, by nie stracić tej szansy. Od maja dokumenty dziewięcioletniej klaczy huculskiej o imieniu Wiktoria leżą w moim pokoju. Od 9 miesięcy przyjeżdżam do niej co weekend.

Nie przestałam poszukiwać. Oglądałam i czytałam, kupowałam książki, rozmawiałam z kim tylko się dało. I zaczęłam popadać w skrajności.
Z nieporadnej, nieraz przestraszonej, delikatnej i spokojnej przeszłam w niezwykle pewną siebie. 
Ale bez wyczucia umiaru. Stawałam się coraz agresywniejsza w stosunku do koni, zamiast rozumu, którego wydawało mi się, że używam - niekiedy odwoływałam się do siły i przymusu. Sfrustrowana, po każdej kryzysowej sytuacji miałam totalne poczucie winy. Zapominanie o tym, że to ja jestem przyczyną ewentualnych niepowodzeń i tylko zmiana mojego postępowania i opanowanie emocji może cokolwiek zmienić, prowadziło do jeszcze większej kumulacji negatywnych emocji. I coraz częściej utrwalałam obraz w oczach osób, na których bardzo mi zależy, że jestem niezrównoważona, nieodpowiedzialna, lekkomyślna, hipokrytyczna. A co najgorsze - mój koń najbardziej na tym ucierpiał. Oczywiście nie zawsze było tak źle, to jedynie pojedyncze sytuacje, jednak wbijające się w pamięć i oddziaływujące na całokształt.


Po obejrzeniu The Path of the Horse, zastanawiałam się, czy kiedykolwiek jeszcze wsiądę na konia, żeby tylko nie zrobić mu krzywdy. Po obejrzeniu pracy Clintona Andersona bardzo przestraszyłam mojego hucułka i nadszarpnęłam jego zaufanie, nadużywając bata podczas odmowy wykonania zadania, "za wszelką cenę". 

Złoty środek.
Prawda leży zawsze gdzieś pośrodku.

I tak udało mi się dojść, że harmonia z koniem to coś najprzyjemniejszego, jeśli tylko się do niej dojdzie. Czy z siodła, czy z ziemi. Ja dotknęłam piekła i nieba w kontaktach z tymi zwierzętami, ale zawsze najlepsze były te momenty, w których udawało mi się po prostu być z nimi, tu i teraz, na ziemi.

Wsiadam na konie, jeżdżę. Ale staram się dowiadywać jak najwięcej, uczyć się i zmieniać, po to, żeby stanowić z nimi zgraną parę. Nie przeszkadzać im w ruchu, ale pomagać w odnajdowaniu wspólnej równowagi. I oczywiście, iść do przodu!
Kiedy Kiki nie rozumie czegoś z ziemi, "tłumaczę" jej od początku. Sprawdzam, czy ciągle jest przyklejona, czy opada z niej strach. Czy jest gotowa na wyzwanie, które przed nią stawiam. Bez końca uczę się też konsekwencji i asertywności.

Jeszcze w tym tygodniu spadłam z brykającego konia i popełniłam błąd, ganiając go w kółko na wodzach tuż po zajściu, mimo zakazu wykonywania takich manewrów. Już było naprawdę dobrze - wiele do mnie doszło, wyciągnęłam tyle wniosków. Jednak ta sytuacja uprzytomniła mi, że jestem odpowiedzialna za to, co robię nie tylko ze sobą, ale i zwierzęciem, które biorę w danym momencie pod swoje skrzydła. A odpowiedzialność niesie za sobą konsekwencje. Trzeba mieć ciągle przytomny umysł i uważać na swoje reakcje, czy aby są odpowiednie. Czy przypadkiem nie da się lepiej rozwiązać napotkanej sytuacji. 
Człowiek nigdy nie przestaje się uczyć.

Chcę pracować z końmi, używając jak najmniej siły, a jak najwięcej zdrowego rozsądku. Chcę także być pewna, stanowcza i jasna, jednak nie rezygnując z delikatności, z którą na samym początku podchodziłam do tych zwierząt. Bez lęku, niezdecydowania. Bez hipokryzji.

Umiar.
Równowaga.
Z tego piasku wypełniam powoli środek, mimo, że zajmie mi to pewnie całe życie :).

Konie akceptują mnie takim, jakim jestem, ale oceniają mnie wyłącznie według moich uczynków.
                                                                                                                            Monty Roberts







Notatka dla mnie:
- Makoszka
- najczęstsze błędy w rozumieniu i stosowaniu logicznych metod pracy z końmi opartych na znajomości ich natury oraz procesów uczenia się








niedziela, 8 grudnia 2013

Skąd się wzięła Inka, kim jest i co będzie tu robić...

Ludzie uwielbiają komplikować sprawy.

                                                                                           Clinton Anderson

Inka pisząco-tworząca powstała z ogromnej potrzeby zarejestrowania i uporządkowania jej zagmatwanych myśli, analiz i wniosków. Chęć poukładania wiedzy, doświadczeń, planów i przemyśleń skłoniła ją do utworzenia swego miejsca w sieci (chociaż była dotąd pewna, że tego nie uczyni), ażeby mieć "ten kawałek podłogi" i robić z niego użytek.

Wzięła w posiadanie (niczym grzyb glona) konia szlachetnej rasy huculskiej o wdzięcznym imieniu Wiktoria, czyli Kiki. Najukochańsze stworzenie na ziemi. Mieszka sobie z kolegami i koleżankami w cudownej stajni Makoszka, 50 km od Inkowego domu.

Inka zamierza zostać weterynarzem, ale jej teorytyczno-psychologiczno-pogmatwane podejście daje jej większą szansę na behawiorystę. Oczywiście stara się temu oprzeć, gdyż babranie w organach uważa za stokroć poważniejsze i bardziej znaczące zajęcie.

Praca z końmi to upragniona, lecz wyboista dla niej droga - ponieważ ma z natury osłabione czujniki sensoryczno-motoryczne, niski poziom równowagi (ale od dwóch lat rozwijany jogą i tańcem) oraz tzw. wolny zapłon. Chyba to wina słabych procesów nerwowych, ciężko stwierdzić.
Kończąc z trzecią osobą, przyznam, iż opisany wyżej stan jest dość kłopotliwy, szczególnie, jeśli człowiek wierzy, że wszystko jest dla niego możliwe i nie raz zżera go ambicja.

Od trzech lat mam zaszczyt gościć na końskich grzbietach, rok temu zaś ukończyłam kurs JNBT L1(zaufanie). Z niecierpliwością czekam na L2 w okolicach!
Logiczne i odpowiadające naturze konia metody oparte na tworzeniu relacji z koniem fascynowały mnie od kiedy tylko dowiedziałam się, że "można inaczej". Na początku próbowałam przenosić informacje, które zdobywałam, na codzienną pracę z końmi, ale nie potrafiłam jeszcze dobrze odczytywać i odpowiadać na to, co mi komunikowały te zwierzęta. Dopiero kurs i praktyka pod okiem doświadczonej osoby pomogły mi zacząć lepiej rozumieć. Zdążyłam się jeszcze wiele razy pogubić eksperymentując, ale moje błędy jak dotąd były wybaczane.

No dobrze, ciąg dalszy nastąpi, jak tylko obrazy w głowie wrócą do formy słownej. W środku nocy jest im ciężko się przobrażać...

Notatka dla mnie:
-zmienianie negatywnych zachowań Kiki (od podstaw, określone zachowanie jako "efekt uboczny" )
-praca nad sobą i nauki płynące z ostatniego pobytu u konia
-do końca, za wszelką cenę - realizowanie celów mniejszych i większych
-Rick Gore, Warwick Schiller